poniedziałek, 31 października 2016

[01 burza]

ROZDZIAŁ PIERWSZY

You can kill her. I think she wouldn't mind.


          Zdawaćby się mogło, że poczucie pustki nie jest aż tak złe.
          Proszę, jak pozory mylą.
          Nie umiała oddychać. Każdy oddech sprawiał jej ból. Chciała krzyczeć, płakać, pozrzucać przedmioty z komody, porozrzucać je po pokoju. Ale była noc. Wszyscy spali, a ona przekrwionymi oczami patrzyła w głuchą ciemność. Tak po prostu. Chciała wzniecić pożar, kazać burzy się rozszaleć, a morzu ją pochłonąć. Chciała stać pośrodku pola topiona przez słońce w swojej najwścieklejszej postaci, by rozszalały wiatr rozwiał jej cały strach i nienawiść, to znowu by zamarznąć w zimowej zawierusze. Ale leżała bez ruchu, wsłuchując się w deszcz bijący o szybę. To były jej łzy, podczas gdy oczy pozostały suche. Czuła ucisk w sercu, potworne szpony kruka wbijające się w jej serce, które powoli, bardzo delikatnie zaczynało płakać krwią. Spazmy zaczęły targać jej ciałem. Myślała, że zaraz pęknie, że się pokruszy i nigdy nie pozbiera, że utonie w tej rozpaczy. Była rozszalałą burzą zamkniętą w szklanym pudełku, tak kruchym, że jego nikłe zarysy krawędzi zaczynały się szczerbić.
          Do rana było jeszcze tylko parę godzin, ale ta noc była wiecznością.

          Wsypała cukier do kawy i próbowała skupić się na tym, o czym mówi Marlene. Czytała jej artykuł w Proroku Codziennym o nowych atakach na mugoli. Myśl o wojnie ciążyła nad ich głowami nieustannie, a Lily, ze względu na jej pochodzenie, niepokoiła każda drobna wzmianka o mugolskich rodzinach w gazecie czarodziei. Oczywiście, że bała się o swoją rodzinę, ale głos Marlene ginął gdzieś pośrodku szumu skrzydeł sów, które wlatywały co rusz z pocztą. Zamknęła oczy i zatraciła się w szeleście piór, który był ciekawym zamiennikiem nocnych kropel deszczu. Ten szum mógłby trwać dla niej choćby i wieczność, bo w tym szumie nie było rozpaczy, nie było bólu czy rozczarowań - był tylko szelest, idealny chaos, który był znacznie lepszy od bezsilnej ciszy. Oparła głowę na prawym ramieniu, a hałas powoli cichł. Gdy dało się już wyraźnie słyszeć rozmawiających uczniów i szczękanie sztućców o talerze, otworzyła oczy, napotykając przy tym inne, które z zaciekawieniem na nią patrzyły gdzieś z końca stołu.


*

           Przez pierwsze dwa lata nie umiał sobie z tym poradzić. Nie spał nocami, żeby tylko nie przyśnił mu się znowu ten sen. Zastanawiał się kim ona jest, czy jest czarownicą, gdzie teraz się znajduje, co aktualnie robi. Co robi, kiedy on próbuje przestać myśleć o zniszczeniu jej życia.
           Po jakimś czasie to minęło. Nie całkowicie, ale jednak. Nie czuł już strachu przed zaśnięciem. Nadal śniła mu się, krzycząc te potworne słowa, ale już się ich nie bał. Zdał sobie sprawę, że jako dziecko mógł coś opacznie zrozumieć, może te słowa, w swojej dosłowności, wcale nie są takie oczywiste i nie muszą nieść tak poważnych konsekwencji, ani skazywać nikogo na taki wyrok. Czasami oszukiwał się myśląc, że nie zna się na wróżbiarstwie na tyle, żeby stwierdzić czy ta przepowiednia była choćby prawdziwa. Oczywiście, że wiedział, że jest prawdziwa. Cały ten ból, który odczuwał aż w swoich kościach całkowicie mu to potwierdzał. Ale żył dalej swoim życiem, czasami tylko zaprzątając tym swoje myśli.
          Do czasu aż ją zobaczył.
          Stała tam, tak samo jak on i tak samo jak reszta czarodziei uczących się w Hogwarcie. Peron był zatłoczony. Widział ją tylko przez parę sekund, ale to wystarczyło. Wsiadła do pociągu, a później widział ją dopiero na uczcie.
          Skąd wiedział, że to właśnie ona?
          Czasami spotyka się w życiu kogoś przez przypadek i wie, że ta osoba nie jest przypadkowa. Może być naszym największym koszmarem i tragedią - tornadem, a może być szczęściem i miłością - niebem. James przypadkiem znalazł taką nieprzypadkową osobę i wiedział, w jednej sekundzie wiedział, że będzie jego niebem. Ale w tej samej sekundzie także wiedział, że będzie jej tornadem.

          Nienawidził siebie. Urzekła go niewinną urodą i zafascynowała zasadniczym charakterem. Nie mógł przestać o niej myśleć i nienawidził siebie za to. Coś go ciągnęło do tej dziewczyny. Konstelacje piegów hipnotyzowały go równie mocno co oczy koloru majowej zieleni i bursztynowe włosy. 
          Starał się ją poznać poprzez obserwacje. Nie umiał z nią porozmawiać, to nawet nie wchodziło w grę. Przez lata w Hogwarcie zaobserwował wiele drobiazgów, dzięki którym twierdził, że ją zna. Sposób w jaki marszczyła nos, gdy coś nie szło po jej myśli, sposób, w jaki wertowała kartki w książkach, które tak namiętnie czytała, to jak zakładała włosy za uszy, gdy na czymś się skupiała. Dokładnie wiedział, widział po niej, w którym momencie zaczynała się nudzić czy denerwować, ale nie chciała tego dać po sobie poznać. Znał każdy jej gest. Wiedział, co mogłoby ją rozśmieszyć lub zasmucić. Nauczył się jej przez te lata bez bliższego kontaktu z nią.
          Nie wiedział o niej wszystkiego i to go do niej ciągnęło. Chciał poczuć zapach jej skóry, przestudiować wszystkie piegi na jej ciele, usłyszeć jej szept przy swoim uchu. Wiele razy widział, jak sama spaceruje przy brzegu jeziora, jak samotnie czyta książkę na błoniach lub siedzi na Wieży Astronomicznej patrząc w gwiazdy. Widział, jak uspokajała się będąc sama ze sobą, gdy nikt na nią nie patrzy i nie musi niczego udawać, gdy staje pośrodku błoni i zamykając oczy tuli się z wiatrem. W takich momentach wszystkie kwiaty i liście, zwierzęta i lasy, morza i oceany, Słońce i Księżyc, składały się na Lily Evans.
          Każdy drobny podmuch wiatru szeptał jej imię. Każdy ciepły promień Słońca na jego twarzy był jak jej uśmiech. A w każdej gwieździstej nocy odnajdywał jej piegi rozsypane po twarzy.
          Jak na razie to ona go zabijała.


* 


          Od zawsze coś sprawiało, że czuła się nieswojo. Jakby przez cały czas coś ściskało jej duszę, jakby cały rok panowała zima, jakby pochłaniało ją morze. 
          Odkąd parę tygodni temu rozpoczął się rok szkolny nie było ani jednego ciepłego dnia. Ostatnio cały czas padało, a tej nocy nawet kilka razy niebo oświetliły pioruny. Siedziała na Wieży Astronomicznej, wyczarowała tylko barierę wokół siebie, by nie zmoknąć, ale pozwoliła wiatru targać jej włosami i połami szaty. Było jej okrutnie zimno, ale czuła się tu znacznie lepiej niż w dormitorium. Wreszcie mogła przestać się dusić, zaczerpnąć świeżego powietrza, którego tak bardzo potrzebowała, nawet jeśli wbijało się w jej płuca lodowatymi sztyletami. Nie czuła tu pustki, tutaj odnajdywała wszystko, co w niej siedziało. To nie deszcz i pioruny składały się tej nocy na burzę, ona była burzą.


          James wiedział o demonach. Widział, jak czasami w środku lekcji zaciska dłonie, jak nagle traci oddech i kuli się, jakby ktoś uderzył ją w brzuch. Wiedział, której nocy nie spała, widząc ją następnego dnia w Wielkiej Sali na śniadaniu, jak próbowała się uśmiechać, ale jej oczy chciały płakać, jak wsypywała pół cukierniczki do kawy, żeby tylko zabić gorycz, jak kłamała - samą siebie i wszystkich wokół. Że świeci słońce mimo uporczywego deszczu, że wszystko jest w porządku mimo upadku wszechświata, że niebo wcale nie zwali się nam zaraz na głowy. 
          Miał zniszczyć jej życie, ale czy było tu coś jeszcze do niszczenia?

sobota, 9 lipca 2016

prolog

          Nie czuła się dzisiaj najlepiej. Nie mogła spać w nocy, więc wróżyła z fusów, ale nic z tego nie układało się w sensowną całość. Wsłuchiwała się w zawodzenie wiatru i szumiący taniec drzew. 
          Coś się stanie. 
          Miała na dzisiaj zaplanowane spotkanie z Euphemią, dawno nie była u Potterów. Zawsze brała ze sobą Sybilę, gdy szła w odwiedziny, jest tylko trochę starsza od ich synka.
          W nocy chmury zrzucały ciężkie krople deszczu targane rozwścieczonym wiatrem, teraz tylko mżyło. Szła skryta pod kapturem szaty, trzymając córkę za rękę.
          I wszystko było jak zawsze. Euphemia przyjęła je bardzo gościnnie, zaparzyła herbatę, rozmawiały o wszystkich rzeczach ważnych i nieważnych, trwałych i nietrwałych, skończonych i nieskończonych, przeszłości i przyszłości. Sybila bawiła się z Jamesem na piętrze. I wszystko było jak zawsze, do momentu aż pani Potter przypomniała sobie o cieście, które specjalnie upiekła. Parę rzeczy zdarzyło się na raz. Euphemia poszła do kuchni, James wpadł do salonu szukając mamy, Sybila zaczęła płakać, a ona poczuła tylko ogromny ból w klatce piersiowej zanim zemdlała i upadła na podłogę.
          Ocknęła się widząc wystraszoną Euphemię przy boku. Usiadła powoli, pozwalając zamroczonym oczom przyzwyczaić się do światła. Zobaczyła Sybilę z buzią mokrą od łez, a obok niej siedzącego Jamesa. Był przestraszony, wpatrywał się w nią ogromnymi, dziecięcymi oczami. Wyglądał jakby w duchu krzyczał o pomoc, jakby siłą woli próbował stąd zniknąć. Zniknąć z tego pokoju, nie widzieć jej już więcej, nigdy nie spotkać.
          Coś się stało.
          
          -Jesteś pewna, że już wszystko w porządku? Może jednak pójdziemy do świętego Munga?
          -Nie, nie trzeba. Już wszystko dobrze. Ostatnio nie najlepiej się czuję, mało spałam. Ta jesień tak na mnie wpływa. Muszę po prostu trochę odpocząć i wszystko będzie w porządku - uśmiechnęła się do niej. - Bardzo dziękuję za gościnę i przepraszam za kłopot. Mam nadzieję, że następnym razem to wy nas odwiedzicie.
          Spojrzała przez ramię kobiety na małego chłopca, stojącego na szczycie schodów, który nadal wpatrywał się w nią jak w zjawę. Sybila mocniej ścisnęła jej dłoń.
          Euphemia przytuliła ją serdecznie, każąc jej uważać na siebie, pożegnała się także z dziewczynką i wyszły. 

          Jak nikt mógł tego nie słyszeć? Przecież ona krzyczała. Wyła i zawodziła, jakby jej serce było roztrzaskiwane przez morskie fale o skały. Jakby cały świat zwalił na nią olbrzymi ciężar, którego jej drobne ramiona nie wytrzymały. Jakby była głosem wszystkich zawodzących w cierpieniu zwierząt. Jakby była matką całego świata, cierpiącą nad jego wszystkimi niedoskonałościami, wojnami, nienawiścią i niespełnioną miłością. Jakby prosiła o śmierć w obliczu potężnego bólu. Każde słowo było dla niej torturą.
          Dla niego też.
          Tak bardzo chciał je zapomnieć, nie słyszeć ich nigdy i zapomnieć o tej tragicznej scenie, która śniła mu się od tej pory nieustannie przez te wszystkie lata. Słowa, które wbiły się w jego serce, tworząc potworną ranę i rozrywając mu duszę. Słowa, których nienawidził, a rozbrzmiewały w jego głowie okrutnym echem każdej nocy, każde z osobna i wszystkie na raz. Jako dziecko czuł tylko ich moc, podświadomie zdając sobie sprawę z bólu, jaki miały dopiero przynieść.
          Skazujesz ją na śmierć.